Pokój z marzeniem

Ciężkie dębowe drzwi skrobnęły głucho na zawiasach, kiedy w progu pojawiła sie szara, niewyraźna postać. Jorguś powoli wszedł do gabinetu stryja, a o każdym jego kroku wyraźnie informowały skrzypiące deski podłogi. Kurz uniósł sie nieznacznie, migotając w promieniach wstającego zimowego słońca, którego słabe promienie przebijały sie przez przetarcia aksamitnych zasłon. Jorguś podszedł do okna i szybkim ruchem odsłonił połać ciężkiego materiału.

Światło zalało grzbiety niezliczonych ksiąg, opasających zwartym kordonem wielopoziomowe regały na ścianach. Również duże mahoniowe biurko stojące w kącie wyłoniło sie nagle z mroków pomieszczenia. Jorguś zakaszlał. Miliardy drobinek kurzu, które uwolnił szalały teraz w opętałym tańcu, rekompensując sobie długi czas bezczynności.

Usiadł na krześle przy biurku i spojrzał na otwartą pociemniałą stronnicę otwartego notatnika…

…wówczas pomyślałem, że warto, warto było czekać’, że ‚odnalazłem przynajmniej jego cząstkę’. Czy rycerz Jan umyślnie mi go zostawił?…” Przewracając stronę Jorgus trącił dłonią metalowy przedmiot i tylko dzięki refleksowi wyćwiczonymi przez lata praktyk na korcie uratował żelazną bryłę przed zderzeniem z podłogą. Okrągły niemal i ciężkawy nieco przedmiot z kawałkiem wystającego z jego ciemnej czeluści pręta nie wyglądał jak nic co dotychczas widział. Jorgus czytał dalej. „Wiele lat wykopalisk, tony ziemi, setki zabytków, dziesiątki zapisanych stron. Tak wiele już udało sie zbadać i dowiedzieć. Marzeniem był zawsze miecz. Miecz to broń odważnych, jak mówił Napoleon. Symbol wszelkiej rycerskiej cnoty i….„. W tym miejscu pochyłe pismo stryja stało sie jeszcze bardziej pochyłe, aż przeszło w krótką, jednostajną kreskę…

Jorguś podniósł do światła metalowy przedmiot i jeszcze raz, tym razem dokładnie oglądając metalową bryłkę. Toż to chyba cześć miecza, ta od rękojeści…wykrzyczał nagle w ekscytacji. Wprawdzie fragment….ale stryj Leon do końca był marzycielem…pomyślał.

W tym momencie promienie słońca jeszcze bardziej rozświetliły wnętrze gabinetu stryja Leona . Jakby on sam tam gdzieś na nieboskłonie zaświecił dodatkowe promienie. Warto marzyć.

Głowica średniowiecznego miecza z zachowanym fragmentem trzpienia rękojeści odkryta podczas badań archeologicznych w obrębie siedziby rycerskiej w Widowie, fot. R. Zdaniewicz

Jarmiłowa konieczność

Pozwólcie, że opowiem Wam jedną historię. Wydarzyła się ona tak dawno, dawno temu…hmmm, a może nie tak dawno, bo my wędrowcy inaczej postrzegamy upływ czasu. W każdym razie było to w krainie zwanej Śląskiem, w miejscu zwanym przez ówczesnych Uoznici czy Woznici.  

Uoznici było niedużą wioską, raptem kilka dymów. Bory i podmokłe łąki sprawiały, że tylko z rzadka docierali tu obcy przybysze, którzy zboczyli z traktu biegnącego przez pobliskie Cozeglowy. Ludzie tu byli uczynni i pomocni, zresztą parali się podwozem, co wymagało obycia z zacniejszą klientelą, a nierzadko także dla posługi dla samego księcia stawali. Zresztą nie tylko podwozem służyli tutejsi, czasem i dymarka zapłonęła, a i drewna żeglono tu niemało.  

Żył tedy ww wsi Uoznici kowal imieniem Jarmił. Przybysz z Morawy. Samotnik i dziwak, jednak i biegły w swym fachu jak nikt w okolicy. Powiadali, że i czarami się parał, bo jak nikt potrafił i zęba rwącego usunąć, a i ranę zasklepić miksturą, o ile parszywą, o tyle zwykle nadwyraz skuteczną. Baby go o gusła podejrzewały, ale bez obecności Jarmiła żadna powić pacholęcia nie chciała. Powiadali, że odpędzał złe duchy, jakoby talizman jakiś… 

Panem tej ziemi był natenczas Kaźko, który kawalerem wciąż będąc, często zasadzki na zwierza organizował. Ożenek rychły mu nie był zbytnio po drodze, co mu matka Ludmiła za złe niechybnie miała. Wieszczyła księżna, że z tych harców tylko nieszczęście jeszcze jakoweś będzie.  

Zrazu pewnego Kaźko ze swymi przybocznymi na niedźwiedzia się zasadził, który w puszczy głębokiej grasował. Dwa dni z okładem na polanę podążał, skąd na zwierza miał się wyprawić. O świcie dnia trzeciego książę z lancą do lasu ruszył. Do południa krążył, co znużeni przyboczni mu już za złe mieli. Wtem, gdy już Kaźko animusz łowczy powoli zatracał zwierz ogromny w zaroślach się ukazał. Książę jednak zrazu przestraszony, na zwierza odważnie ruszył. Bestia jednak za nic miała książęcą szarżę i jedynie opatrzność sprawiła, że nie miała większej ochoty na igraszki. Haczony szponem w szyję książę padł głucho na runo. Zwierz widząc watahę przybocznych oddalił się rychle, niezainteresowany także intencjami biegnących i wydzierających się na głos zbrojnych.  

Kaźko ucierpiał srogo. Szczęściem przyboczni bartnika w borze napotkali, który jak się okazało Jarmiła znawszy, od razu do wsi Uoznici pokierował rannego z obstawą. Kowal ujrzawszy księcia wyszeptał zrazu słów kilka, co przyboczników przerażeniem oblało, bo ni krzty z nich nie zrozumieli. Jarmił wnet rany księcia wyglancował, a do tych głębokich roztartych liści z bagien wymieszanych z pajęczą siecią napchał. Książę jak nieżyw pięć dób pełnych leżał na siennym łożu, szóstego jednak przebudziwszy się przemówił: „Kowalu będziesz odtąd moim komesem w tej ziemi, zbuduję Ci tu warownię wśród bagien, będziesz moim druhem. Będziesz kuł włócznie i kopie dla całej mej drużyny„. Jarmił z początku rad nie był zbytnio, ale rozważył, że ludziska we wsi biedne, a szansa to dla całego sioła niemała, przeto zgodzić się skorzytać z książęcej łaski wypada. Wkrótce we wsi Uoznici gród z wieżą wysoką stanął, a tuż obok kościół drewniany, pod wstawiennictwem samej Św. Katarzyny, która też i woźnicom wszelakim patronowała.  

Zwierz leniwie chłeptał wodę z niewielkiego strumienia na skraju leśnego uroczyska. W oddali dochodził go zapach palonego drewna i stukot kół toczących się po ubitym trakcie. Uniósłszy łeb w ślepiach mu się odbijał wynoszący się ponad szuwary drewniany, sięgający koron drzew stołp. Jarmił wyszedł przed swój dwór i z razu poczuł się nieswój jakiś. Obok nie było ni duszy, a i tak wiedział, że na niego coś patrzy w tej chwili…  

“Nawet to, co najbardziej przypadkowe, jest w ostatecznym rachunku koniecznością”, Demokryt z Abdery 

Widok na grodzisko w Woźnikach i kościół. I część zabytków odkrytych przez nas w 2023 r. W 2023 r. będziemy kontynuowali tu prace badawcze w wyśmienitym gronie naukowym ;),
fot. i rys. R. Zdaniewicz

*Niniejszy tekst nie jest tekstem historycznym, ale utworem literackim.

Ciepło wróciło

– Anielciu – krzyknął zaniepokojony Francek, obserwując znikającą w końcu wychodzącego na Wilhelmstrasse podwórza postać kobiety. Nie usłyszała go.

Miarowe buczenie silników maszyn dochodzące z nieba sprawiło, że poczuł niepokój. Spojrzał posępnie w dół. Delikatny powiew jesiennego wiatru sprawił, iż na nogach zawisła mu duża połać trzepoczącej gazety… ”Armia Czerwona coraz bliżej Gliwic”…przeczytał mimochodem podnosząc głowę. Poczuł nagle przenikliwe zimno, ale widok machającej mu z oddali Nelci sprawił, że ciepło wróciło.

Zima przyniosła nie tylko mróz. Przyniosła też inny chłód, chłód ludzi, którzy na co dzień bestialsko niszczyli świat nastoletniego Francka. Ale nie o siebie się obawiał najbardziej. Wiedział, że po upitych, wałęsających się ulicami Gliwic sołdatów można się spodziewać najgorszego. Niespożytej uciechy sprawiało tej głośnej hałastrze strzelanie do wszystkiego, podpalanie…czy… Bał się bardzo o Nelcię… czuł, że codzienne dojazdy do bytomskiej szwalni, gdzie pracowała nie są bezpieczne…mimo ciężkiej pracy, kochała to co robi. Wiedział jakie to dla niej ważne.

Dziadek Alojz zawsze mówił. Jak strzelają, to się kryj. Najlepiej do piwnicy. Słowa te brzęczały mu w głowie, obok tysiąca innych wpadających do głowy, kiedy strach pochłania wnętrze człowieka. Drobne ciało Anielci, wtulonej w jego ramiona potęgowało niepokój. Uciekli, ale czy są bezpieczni…? Chłód bijący z betonowych ścian schronu dawał się coraz bardziej we znaki. Gdzieś, jakby w oddali słyszał dalej przerywane, miarowe serie z automatu. „Szpitalnicy” przyszli pod dworzec na łowy… Dobrze, że dziś wyszedł po Nelcię – pomyślał. Nie wiedział, jak znaleźli się w tutaj, w ciemnym i zimnym schronie, ale…dziadek Alojz zawsze mówił…

Francek otworzył delikatnie oczy. Strzały umilkły już całkiem. Przenikający chłód nie przerwał Nelci spokojnego snu, jakoby na przekór barbarzyńskiej zamieci hulającej jeszcze niedawno na powierzchni. Poczuł, że „piwnica” ich uratowała.

Ostre lipcowe słońce uderzyło mocno w oczy wychodzącego z budynku gliwickiego dworca Francka. Lato 1962 roku było niezmiernie upalne. Rzadko zagląda do rodzinnego miasta, odkąd z Anielcią wyjechali na stałe do Bytomia. Odzyskując powoli wzrok coraz żywiej rysowały mu sie kształty kamienic dawnej Wilhelmstrasse….Nagle poczuł chłód, chłód który przeszył jego ciało, niby seria z pepeszy…kątem oka zauważył wejście, wejście, które kiedyś uratowało jego i Nelcię. Ciepło wróciło.

Wejście do schronu odkrytego przy Dworcu PKP w Gliwicach, fot. R. Zdaniewicz

  • to jest utwór literacki
  • „szpitalnicy” – czerwonoarmiści, sowieccy rekonwalescenci, którzy terroryzowali Gliwice w pierwszych miesiącach 1945 r.

Beczka stryjka

Stary wóz powoli przesuwał sie drogą wśród usłanych zbożem pól. Gdzieniegdzie tylko maki i chabry burzyły ten widok falującego, złocistego morza. Minęło juz przeszło dwa lata od czasu, kiedy wygłodniałe bandy żołdaków Mansfelda opuściły te ziemie. Był to trudny czas dla tej ziemi. Czas, w którym bieda i strach przeplatały sie niczym biel i czerń na korze starej brzozy. Czas na szczęście miniony.

Młody Wenzel siedział obok mamy, wpatrzony nieco sennie w ten monotonny widok. Nie mógł sie juz doczekać spotkania ze stryjem, którego opowieści o walecznych przodkach rodziny von Pelka zawsze dostarczały rumieńców na jego twarzy, twarzy dziarskiego młodziaka. Rudziniec już był blisko.

Murowany dworek stryja nie był dużą, lecz pewnością urokliwą rezydencją. Wenzel uwielbiał szczególnie jej otoczenie, ten zapach wilgotnego powietrza płynącego z otaczających kopiec rozlewisk niewielkiego strumienia, rechot żab, szum tutejszych starych dębów. Uwielbiał też wiele zakamarków dworku stryja, ale najbardziej piwnicę.

Kopiec w parku w Rudzińcu. Teren badań archeologicznych w 2022 r. fot. R.Z.

Dla wielu piwnica dworu stryja była miejscem zwyczajnym, ot składzik na rupiecie i zapasy. Ale nie dla Wenzla. Stryj popijając wino, nalewane obficie z dębowej beczki opowiadał mu tu o wielkich bitwach, bohaterskich szarżach przodków na polach Mohacza, o tym, że dziad Lukas zawsze trafiał ze swojego arkebuza, nawet jak w jego żyłach krążyła już pokaźna dawka okowity. Klimat tych opowieści potęgowały tlące się słabo w wilgotnej piwnicy łuczywa. Oczy małego Wenzla wydawały sie jednak niemal płonąć w ich blasku. Światło odbijał też metalowy kranik beczki, rzucając na mroczny sufit piwnicy tajemniczy kształt. Kształt przypominający nieco walczącego z pradziadami Turka.

Relikty piwnicy i zejścia do piwnicy dworu odkryte w obrębie kopca w rudzinieckim parku w trakcie badań w 2022 r., fot. R.Z.
Kranik beczki na wino z XVI-XVII w. (źródło: barnebys.com). Fragment kranika beczki odkryty w zasypisku piwnicy dworu w Rudzińcu, fot. R.Z

Ćwierć wieku później Wenzel von Pelka z dumą przyglądał sie pracy ściągniętego z samego Opola artysty, który zwinnymi ruchami nanosił na ścianie jego dziarski wizerunek. W otoczeniu zastęp Świętych i on. Przed oczami jak żywe stały mu obrazki z opowieści stryja o dzielnych przodkach. Mimo, iż nie był wojennym zabijaką, czuł, ze jest ich godnym następcą.

Świeżo wzniesiony kościół Św. Michała Archanioła napawał go dumą, nie mniejsza niż to, że niedawno stał się właścicielem całego rudzinieckiego majątku i dworku ukochanego stryja. Nawet beczka, z której stryjek popijał swoje ulubione wino nadal stała w piwnicy. Tylko kranik pośniedział nieco od wilgoci. Nadal jednak błyszczał w świetle świec, teraz obok oczu młodego Henryka, który z otwartymi ustami słuchał opowieści ojca. O dzielnych przodkach oczywiście…

Kościół Św. Michała Archanioła w Rudzińcu. W oddali park, gdzie na kopcu istaniał dwór, fot. R.Z.
Weznzel von Pelka na malowidle we wnętrzu kościoła (źródło: Jawor-Baranowska, 2013)

Post scriptum

Wenzel von Pelka jest postacią historyczną, fundatorem kościoła drewnianego w Rudzińcu w 1657 roku. Prawdziwy jest również dwór murowany, którego relikty odkryła nasza dzielna ekipa badawcza w trakcie badań tajemniczego kopca nieopodal kościoła w 2022 r. Wzniosła go zapewne rodzina von Pelka, która władała dobrami rudzinieckimi od 1556. Wszystko wskazuje na to, iż że wzniesiono go w miejscu starszego, drewnianego dworu późnośredniowiecznego. Prawdziwa jest piwnica dworu , której fragment odsłoniliśmy i fragment kranika beczki. Reszta to historia, która mogła się wydarzyć, a może nie… Ale czy Einstein nie miał racji mówiąc, że „wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy, ponieważ wiedza jest ograniczona..”? Sami zdecydujcie 😉

Lit:

J. Jawor-Baranowska 2013, Właściciele pałacu i dórb rudzinieckich w latach 1556-1945, Rocznik Muzeum w Gliwicach, t. XXIV, Gliwice.

R. Sękowski, 2008, Herbarz szlachty śląskiej, t. VI, Chudów 2008.

Ołowiane zwycięstwo

Krople płynnego metalu rytmicznie spadały do niewielkiego otworu, uzupełniając wnętrze dwudzielnej formy. Jeszcze pięć, trzy, ostatnia… Mężczyzna odłożył rozgrzany tygielek i spojrzał na skąpany w promieniach zachodzącego słońca stół swojej gliwickiej pracowni. Stały, w szyku, jeden za drugim, rzucając na siebie cienie i półcienie, w zależności od rzędu i kolumny. Niemal gotowe – pomyślał – choć obok uczucia radości, było w tym i trochę żalu. Wiedział, że za kilka godzin, jego nieożywiona armia pojedzie do sklepu Grundmanna. Jego niewielki dom handlowy zaopatrywał od lat, a ołowiane żołnierzyki zawsze rozchodziły się tam niemal jak świeże bułeczki. Dzieciaki je uwielbiały, wiedział to. Nieraz widywał jak na zakurzonych czy błotnistych podwórzach kamienic rozgrywali nimi całe batalie, śmiejąc się i gestykulując zamaszyście, jak to dzieci. Cieszył się, że jego żołnierzyki sprawiają im tyle radości…

Ołowiany kawalerzysta odkryty na polach Gliwic Czechowic, fot. R.Z.

Deszcz siąpił mocno tego ranka, podmywając ściany głębokiego okopu. Jyndrek rozchylił lekko połę swojego grubego płaszcza i sięgnął po niewielkie szmaciane zawiniątko. Ołowiany kawalerzysta, którego otrzymał od tatka dawno temu, zabłyszczał w oczach zmarzniętego żołdaka. Już czwarta wiosna mija jak opuścił dom i ruszył na wschód walczyć ku chwale Cesorza. Wygięta podstawa figurki sprawiła, że jeździec wydawał się upadać niźli dumnie stawać do boju. Widok ten sprawił, że posmutniał i zamiast wrócić myślami do beztroskich lat dziecięcych posępniał jeszcze bardziej. Iluż to ja takich widziałem upadających z konia pod gradem kul maszynowego – pomyślał. Po co ta wojna, po co ta… Jyndrek, rusz się, Rusy idą – krzyknał gefrejter, a Jyndrek bezwiednie przyłożył palec ponownie na zimny cyngiel….

Mróz trzymał jeszcze mocno. Od początku roku tracił z każdym dniem jednak na sile i tu i ówdzie widać już było oznaki budzącej się przyrody. Jyndrek nie zwracał na mróz uwagi, wiedział że do domu już bardzo blisko. Polna droga, mocno kamienista i uciążliwa dla jego zmęczonych tułaczką stóp wydawała się przez to mniej uciążliwa. Nastał nowy, 1919, skończyła się wojenna zawierucha i wszechobecna śmierć i pożoga. Nie słyszał już świstu kul, o dziwo nawet we śnie. Jedynie przeszyte dawno temu przez jedną z nich ramię przypominało o wojennej zawierusze. Jyndrek zatrzymał się nagle jak wryty. Sięgnął pod płaszcz i wyjął znajome, dawno nie wyjmowane zawiniątko. Rozłożył je i spojrzał na pokrytego kremowym nalotem swojego żołnierzyka. Pomyślał o młodości, o dziecięcej beztrosce. W ciepłych myślach nie było już nigdzie ołowianego kawalerzysty, na którego patrzył w tej chwili. Cisął Jyndrek zawiniątkiem ile miał siły w zdrowym ramieniu, aż z pobliskich suchych trawach wzbiły się nagle spłoszone kuropatwy. Zapiąwszy płaszcz ruszył dalej przed siebie. Słonko ogrzewało już mocno zmrożoną twarz wędrowca. Łabędy były blisko, widać było już dymy z chałup.

R.Z., marzec 2022